Wyprawa zaczęła się 30 czerwca 2006 roku od spotkania z Dorotą i Tomkiem (Michał i Maciek dołączą do nas tydzień później już w Norwegii) przy stacji Statoil na warszawskim Ursynowie. Od razu dało się odczuć, że jesteśmy jeszcze w Polsce, bo obsługa zakazała nam zrobienia zdjęcia ze stacją w tle (bez komentarza...). Po dojechaniu na lotnisko sprawnie przygotowaliśmy rowery (przekręcenie kierownicy, odkręcenie pedałów, spuszczenie powietrza z kół i zapakowanie w pokrowiec).
Kiedy dolatujemy jest już ciemno. Pakujemy rowery i czekając na poranny pociąg, podobnie jak w ubiegłym roku, rozkładamy śpiwory pod ogromnym fikusem w poczekalni lotniska. Nikt się nie dziwi widząc nasz „obóz”, a my ze współczuciem patrzymy na ludzi śpiących na niewygodnych ławkach. Na kolację mamy sałatkę przygotowaną jeszcze w domu przez Dorotę – rozsmakowujemy się w niej wiedząc, że świeżych warzyw nie będzie zbyt wiele przez następne 3 tygodnie. Następnego dnia rano odbieram nasze rezerwacje na pociąg i biegnę na peron (okienko otwierają 3 min. przed odjazdem pociągu). Chwilę potem szczęśliwi siadamy w skórzanych fotelach i przyklejamy nosy do szyby.
W Dombås przesiadamy się do kolejki jadącej w stronę Åndalsnes, a już po chwili krajobrazy za oknem stają się coraz ciekawsze. O 12.49 wysiadamy na stacji w Bjorli i przed wskoczeniem na rowery potrzebujemy jeszcze chwili by oswoić się z myślą, że oto właśnie zaczyna się nasza przygoda.
Nie przez przypadek na początek tegorocznej wyprawy wybrałem dolinę Romsdalen. Trzy lata temu było to moje pierwsze spotkanie z górami Norwegii i pamiętam jak gorączkowo robiłem zdjęcia zza przedniej szyby autobusu, wchodząc niemal na kierowcę. Teraz wreszcie na spokojnie mogłem przyjrzeć się szczytom wznoszącym nad wąską doliną.
Tydzień przed wyprawą Dorota wróciła z Kanady i teraz podczas podróży pociągiem do Bjorli kilka razy powtórzyła:
- Ale tu nie jest jednak tak ładnie, jak w Kanadzie.
Wystarczyła jednak godzina jazdy przez Romsdalen by stwierdziła:
- No cóż, myliłam się. Tu jest jednak lepiej.
Z Åndalsnes do Drogi Trolli jest już tylko kilka kilometrów, więc nie spiesząc się zrobiliśmy sobie przystanek brzegiem rzeki Istra, tak czystej, że patrząc w jej nurt trudno ocenić jak głęboko znajduje się dno. Zabawiliśmy się w morsów kąpiąc się w jej mroźnej wodzie, a przy okazji spotkaliśmy parę Polaków podróżujących po okolicy.
Wieczorem pokonując pierwsze podjazdy znaleźliśmy kawałek płaskiego miejsca tuż przed tabliczką oznaczającą początek Drogi Trolli. Rozkładając namiot zdziwiłem się nieco widząc Dorotę i Tomka zabezpieczających rowery i chowających sakwy do środka.
Pamiętam jak sam to robiłem podczas pierwszego wyjazdu, obawiając się o swoje bagaże. Teraz wiem, że jedyne, przed czym trzeba zabezpieczyć rower, to deszcz...
Największe wrażenie robią na nas ostre zęby Trolltindene (ok. 1500 m n.p.m.) i pionowa ściana Trollveggen, jednej z najwyższych ścian wspinaczkowych w Europie. Na końcu doliny leży miasteczko Åndalsnes, samo w sobie raczej mało urokliwe, natomiast położone we wspaniałym otoczeniu fiordu i gór. Specjalnie nadrobiliśmy kilka kilometrów żeby stanąć na molo i spojrzeć na Romsdalsfjorden. Obok trwał właśnie lokalny festyn i między namiotami kręciło się wiele osób dumnie dzierżących plastikowe kubki z piwem – i nic dziwnego, skoro zapłacili za nie równowartość 40 zł.
Rano wychodząc przed namiot z lekkim niepokojem spojrzałem na pionową ścianę zwieńczającą dolinę i przypominiałem sobie jak ciężko przyszło mi wdrapać się na szczyt Drogi Trolli podczas pierwszej wyprawy. Cóż począć, sam sobie wymyśliłem tę trasę i czas sobie przypomnieć co znaczą norweskie podjazdy. Robimy energetyczne śniadania – u mnie króluje „wyprawowy zestaw śniadaniowy” – kaszka mleczna z ryżem, otrębami i mieszanką suszonych owoców – prawdziwa bomba kaloryczna.
Tradycyjne zdjęcie przy znaku Trolla i zaczynamy podjazd. Mijam pierwszy, po nim drugi zakręt i już czuję, że idzie mi znacznie lepiej niż trzy lata temu. Nogi nie sztywnieją i choć muszę robić sobie przystanki na złapanie oddechu to już nie co 100 metrów. Dorota też sobie świetnie radzi, nie mówiąc o Tomku, który chyba urodził się do podjazdów. Staje na pedałach, bo „zmienianie przerzutek na niższe jest tylko dla mięczaków”. Nie wiedząc o tym zabrałem chyba na wyjazd rowerowego demona...
Mniej więcej w połowie podjazdu spotykamy emerytowanego Niemca, który na rowerze dotarł przez Szwecję na Nordkapp i teraz wraca już przez Norwegię do domu. Jego trasę oceniam na jakieś 4000 km. Życzę sobie by mieć tyle energii i chęci na emeryturze...
Bez specjalnego pośpiechu, robiąc wiele postojów na zdjęcia, po 3,5 godz. jazdy docieramy do punktu widokowego nad doliną. Nie mogę się nadziwić, bo poprzednim razem pokonanie Drogi Trolli zajęło mi 5 godz. Oto dowód, że przed wyprawą warto jednak nieco poćwiczyć.
Ostatnie metry podjazdu pokonujemy już w zimowej scenerii, mijając kilkumetrowe zaspy śniegu, a potem 30 km zjazdu doliną Valldalen do Norddalsfjorden. W krajobrazie ponownie pojawiają się drzewa, a na koniec mijamy pola truskawek.
Do fiordu docieramy już o zmierzchu, a przed nami jeszcze kilka tuneli. Gdy rozbijamy namiot na łące w wiosce Li, jesteśmy już naprawdę wymęczeni, ale chrzest bojowy mamy już za sobą – dalej może być już tylko łatwiej.
Rano po przeprawieniu się promem przez Norddalsfjorden do Strandy zatrzymujemy się przy sklepie rowerowym, gdzie Dorota za 150 Nkr wymienia pękniętą oponę. Przy okazji robimy małe zakupy (m.in. moją ulubioną sałatkę kartoflaną 17 Nkr za 500 gr) i siadamy pod daszkiem na drugie śniadanie, czekając aż przestanie padać. Przy wyjściu ze sklepu spotykam brodatego rowerzystę – Terje Malheima i zapraszamy go do wspólnego „stołu”. Szybko orientujemy się, że Terje całkiem sporo rozumie z naszych uwag wymienianych po polsku. Okazuje się, że w 1966 r. przejechał całą Polskę na rowerze, przywożąc wiele sympatycznych wspomnień i zapamiętanych zwrotów.
Turysta z Zachodu był wówczas prawdziwą rzadkością. Przyjmowano go bardzo serdecznie częstując tym co miało się najlepsze, czyli wódką.
– No thank you, I’m cycling... you know… sport... – odpowiedział pewnego razu na taką propozycję, na co gościnny Polak sięgnął za pazuchę wyciągając paczkę Sportów bez filtra.
Tak nam się świetnie rozmawiało, że Terje postanowił zmienić nieco swoją trasę i przejechać razem z nami fragment drogi w kierunku wybrzeża.
Mimo siąpiącego deszczu pakujemy się i zaczynamy mozolny podjazd doliną Hevsdalen przez góry Sunnmøre. Na mojej mapie nie zaznaczono, że przełęcz znajduje się na wysokości ponad 600 m i po wczorajszej Drodze Trolli ten niespodziewany podjazd daje nam nieco w kość. Tym bardziej, że pogoda zmusza do jazdy w mało wygodnej pelerynie. Wciskam pedały starając się utrzymać za jadącym z przodu Terje, który co jakiś czas odwraca się mówiąc
- Jeśli was spowalniam, to mnie wyprzedzajcie.
- Nei, nei, det er i orden (Nie, nie, jest w porządku) - odpowiadam z wymuszonym uśmiechem. Nie przyznam się przecież, że ledwo się za nim utrzymuję :)
Wreszcie docieramy na szczyt przełęczy i widząc przed sobą kilkukilometrowy zjazd zapieramy się o kierownice i bijemy rekordy prędkości pędząc w dół Velledalen.
Gdy zatrzymujemy się na obiad w Straumgjerde, niebo zasnuwa się ciemnymi chmurami, a my w ostatniej chwili przed burzą zakrywamy rozrzucone rzeczy i chowamy się pod autobusową wiatą. W taką pogodę herbata z krupnikiem smakuje wyśmienicie.
Po godzinie deszcz nadal nie ustaje, a my zziębnięci postanawiamy skorzystać z kanapy w pobliskim sklepie. To jeden z norweskich zwyczajów. Większość sklepów ma przy wyjściu automat lub czajnik z herbatą oraz stolik z krzesełkami. Siedzimy tu do wieczora, a gdy się nieco przejaśnia rozbijamy namioty przy strumieniu.
Rano świat nie wygląda lepiej. Niskie chmury ciągną się po horyzont. Siadamy pod wiatą dla wędkarzy i słuchając opowieści Terjego szykujemy wspólne śniadanie. Wędkarze siedzący nad rzeką podchodzą do nas zaciekawieni widokiem rowerów. Rozmawiamy trochę, a ja przy okazji zaglądam do książki połowów leżącej obok mnie. Notuje się tu wszystkie złowione ryby, podając informacje o ich gatunku, wadze etc. Na ścianie obok wiszą informacje dla wędkarzy oraz zbiór przepisów. Zabronione jest np. łowienie w okularach polaryzacyjnych, z prostej przyczyny – okulary takie niwelują odbicia wody i łatwiej dostrzec ryby, a to nie jest fairplay. Nie wolno też łowić w jednym miejscu dłużej niż 30 min.
Nie muszę tu pisać, że zasad tych nie musi egzekwować żadna straż wodna czy policja i każdy stosuje się do nich dobrowolnie. Jakby powiedział Obelix - Dziwni Ci Norwegowie.
Koło południa wyruszamy i po dojechaniu do Sykkylven musimy się niestety rozstać z Terje. Przed nim jeszcze długa droga do Bodø za kołem podbiegunowym, a my kierujemy się do Ålesund, prawdziwej architektonicznej perełki zachodniego wybrzeża.
Do XIX w. miasto podobne było do wielu innych rybackich portów. Wąskie uliczki i prosta, drewniana zabudowa. Po pożarze w 1904 r. 10 tys. mieszkańców znalazło się bez dachu nad głową, ale już trzy lata później miasto odbudowane w secesyjnym stylu zyskało nowy wygląd, który dziś podziwiać można z pobliskiej góry Aksla. Na zdjęcie Ålesund z „lotu ptaka” miałem już chrapkę od dłuższego czasu. Gdy znaleźliśmy się wreszcie na szczycie z porannych chmur nic już nie zostało i panorama miasta prezentowała się wspaniale. Czując jak wzrasta mi ciśnienie złapałem za torbę i statyw i następną godzinę spędziłem przy punkcie widokowym zmieniając tylko filmy i obiektywy.
Czas mijał jednak nieubłaganie i trzeba było w końcu zjechać do portu, gdzie czekała nas przeprawa promem do Hareid. Zdążyłem jednak jeszcze objechać uliczki wokół portu i wyłapać kilka ciekawych kadrów. Prawda jest jednak taka, że Ålesund to temat na całą fotosesję.
Patrząc z pokładu promu na oddalające się miasto pomyślałem sobie – Ja tu jeszcze wrócę.
Nocleg poprzedniego dnia znaleźliśmy przed Tjørvåg na wyspie Gurskøya. Dokuczające wieczorem komary rano szczęśliwie spały i przynajmniej śniadanie mogliśmy zjeść w spokoju. Wykąpaliśmy się w rzeczce, tuż przy zasłanej kwiatami zatoczce, a potem ruszyliśmy przez kilka mostów w stronę wyspy Runde, słynącej z kolonii maskonurów - śmiesznych ptaków, wyglądających nieco jak skrzyżowanie papugi z pingwinem.
Żeby ułatwić sobie jazdę zostawiliśmy bagaże w jednym z gospodarstw i „na lekko” dotarliśmy do Gokstad na północnym krańcu wyspy. Z malutkiej osady składającej się tylko z kilku kolorowych domów rozchodzi się szereg ścieżek prowadzących prosto na skaliste klify. Specjalnie na to miejsce kupiłem konwerter 2x do swojego obiektywu licząc, że uda mi się „ustrzelić” jakiegoś maskonura z bliska.
Zostawiając Dorotę i Tomka dosłownie wbiegłem na górę (normalnie wejście zajmuje 1 godz.) i rozsiadłem się nad samym urwiskiem. Przy całkowicie bezwietrznej pogodzie, w porannym słońcu miejsce tu wyglądało jak z bajki. Słychać było tylko delikatny szum morza i odgłosy ptaków. Połączenie błękitu i soczystej zieleni porastającej wzgórza wygląda wręcz sielankowo. Po tym jak oswoiłem się już z widokami ruszyłem brzegiem klifów licząc na bliskie spotkanie z maskonurami. Po godzinie dotarłem na północny kraniec wyspy i zobaczyłem moich kompanów opalających się na samym brzegu urwiska w najlepszym miejscu do obserwowania ptaków.
Niestety nawet stąd były one zbyt daleko i nie udało mi się zrobić wymarzonego zdjęcia. W zamian za to po powrocie z wyspy w torbie miałem dwie rolki zdjęć Runde – też dobrze. Może przy kolejnej wyprawie poszczęści mi się bardziej, a tymczasem w głowie zostały mi obrazy pękatych „pingwino-papug” latających nieporadnie nad klifami. Przy okazji - nie polecam tego miejsca fizykom, bo wywraca ono do góry nogami podstawowy paradygmat tej nauki. Maskonury są żywym zaprzeczeniem prawa grawitacji Newtona. Na zdrowy rozsądek z tak małymi skrzydełkami one najzwyczajniej nie mają prawa latać...
Opuszczając wyspy wybrzeża skierowaliśmy się w stronę fiordu Geiranger, bowiem w planie miałem pokazanie moim kompanom najciekawszych miejsc zachodniej Norwegii. Wkrótce miało się jednak okazać, że to nie Geiranger, a okolice Hjørundfjorden i otaczające go Alpy Sunnmøre zapadną nam najgłębiej w pamięci.
Jadąc przez wschodnią część gór zatrzymaliśmy się na kąpiel w jeziorze, a potem z zadartymi głowami mijaliśmy kolejne stożkowate szczyty. Jak co roku w sakwie pod kierownicą miałem rozkład wszystkich promów w okolicy, więc na przeprawę przez fiord trafiliśmy punktualnie. Podróż nie trwała długo, ale tę przejażdżkę polecam wszystkim wrażliwym na norweskie krajobrazy. Widok zwieńczonych śnieżnymi czapami gór-piramid oraz wąskiej wstążki fiordu wijącej się między nimi robi niezapomniane wrażenie. Z miejscem tym wiąże się też ciekawa legenda – otóż nazwa fiordu wywodzi się od imienia kobiety, która jako jedyna w okolicy przeżyła zarazę w 1348 r.
Nad brzegiem Norangsfjorden rozbiliśmy namiot, bo Dorotę rozbolał brzuch (zaszkodziła jej woda z potoku) i potrzebowała odpoczynku. Co prawda mnie ciągnęło dalej, ale jak się szybko okazało pomysł postoju był jednym z lepszych na tym wyjeździe. Warto się czasem zatrzymać i wczuć w atmosferę miejsca, szczególnie tak wyjątkowego jak serce Alp Sunnmøre.
Przy okazji po raz kolejny mogliśmy przekonać się o serdeczności Norwegów. W chwili, gdy Dorota poczuła się gorzej ja byłem daleko z przodu i nie wiedziałem, że moi kompani zatrzymali się. Parę rowerzystów siedzących przy drodze zauważyła ze swojego samochodu miejscowa Norweżka i zatrzymała się z pytaniem czy wszystko jest w porządku.
Skończyło się na tym, że przekazała Dorocie namiary do najbliższego lekarza, przywiozła ze swojego domu świeżą wodę, a potem wybrała się w poszukiwaniu mnie.
Dziękując w tym miejscu Pani Edith Flakk Nordgang podaję adres pensjonatu Knutegarden, który prowadzi ona w dolinie Norangsdalen.
Nad brzegiem fiordu zostaliśmy cały następny dzień kąpiąc się, spacerując po okolicy i wyobrażając sobie jak wyglądać może nasz obóz z jednego z pobliskich szczytów, sięgających wysokością powyżej 1500 m n.p.m. Wieczorem Dorota poczuła się lepiej i już we trójkę usiedliśmy na molo obserwując jak owce-akrobatki schodzą z pionowego niemal zbocza Slåberghornet do farmy Stenes leżącej po przeciwległej stronie fiordu.
Żeby dopełnić sielankowej atmosfery już w namiocie przeczytaliśmy sobie fragment „Viktorii” Knuta Hamsuna. Takie chwile zostają w głowie na zawsze.
Szkoda było opuszczać ”nasz” fiord, ale wieczorem następnego dnia mieliśmy spotkać się w Strynie z Michałem i Maćkiem, trzeba więc było nieco przyśpieszyć. Tym bardziej, że jeden dzień wypadł nam z powodu choroby. Przed nami była dolina Norangsdalen, leżąca na uboczu głównych szlaków turystycznych, a zasługująca na zdecydowanie więcej uwagi. Wrzyna się ona między strome zbocza gór, a w pewnym momencie mija się pozostałość farmy, której ślady widać teraz na dnie krystalicznie czystego stawu.
Powstał on na początku XIX w. gdy skalna lawina zatarasowała ujście górskiego potoku. Nieco dalej podczas postoju spotykamy rozrywkową grupę Norwegów świętujących ślub swojego kolegi, paradującego z dużym krawatem z napisem VIP. W wynajętym autobusie, z kartonami piwa „Żubr” (!) drużyna jechała przez wybrzeże, bawiąc się w najlepsze i zatrzymując się tylko na złapanie świeżego powietrza.
Po kilkunastu kilometrach dolina zaczyna się rozszerzać i dojeżdżamy do drogi prowadzącej w stronę Hellesylt.
Po krótkim postoju w niezbyt ciekawym Hellesylt wsieliśmy na najbardziej rozreklamowany prom w Norwegii płynący do Geiranger. W zgiełku turystów z całego świata staramy się znaleźć jakiś mniej zatłoczony kącik i mimo pochmurnej pogody przyglądamy się warkoczom wodospadów spadającym z wysokich urwisk. Fiord faktycznie robi wrażenie, lecz zła pogoda i zgiełk turystów skutecznie odebrały mi przyjemność podziwiania jego uroków.
Podobnie było w samym Geiranger. Ostatnim razem przyjechałem tu Drogą Orłów i zdjęcie namiotu rozbitego nad samym fiordem należy do moich ulubionych. Tym razem dżdżysta pogoda, niskie chmury zakrywające szczyty gór oraz świadomość, że nie ma co liczyć na poprawę aury, skutecznie odarły to miejsce z wszelkiego czaru.
Tym sposobem zamiast wybrać się na wycieczkę do pobliskiego wodospadu lub na jeden ze szczytów, schowaliśmy się do namiotu i przenieśliśmy się w świat „Viktorii” Hamsuna, czytając na głos kolejne rozdziały.
Po noclegu nad brzegiem Geirangerfjordu wsiedliśmy w autobus jadący na Dalsnibbę (1495 m n.p.m.) (bilet dla trzech osób 195 Nkr). Kapitulując przed podjazdem czuliśmy wyrzuty sumienia, ale po pierwsze nie uśmiechała się jazda w deszczu, a dwa że nie mieliśmy na to najzwyczajniej czasu - do Strynu po drugiej stronie gór musieliśmy dotrzeć tego samego dnia wieczorem.
Szczyt Dalsnibby jak zwykle był zaciągnięty chmurami, a temperatura była umiarkowanie letnia - 7C i przejmujący wiatr. Ogrzaliśmy się przez chwilę w camperze sympatycznych Niemców, którzy widząc jak marzniemy, zlitowali się i zaprosili nas na herbatę, a potem łapiąc skostniałymi rękami kierownice puściliśmy się wąskimi serpentynami w dół do jeziora Djupvatnet.
Gdy byłem tu pierwszy raz jezioro było skute lodem, a wokół panował przejmujący chłód. Teraz nie było wiele lepiej, poza tym, że kry zdążyły już stopnieć.
Na końcu Breiddalen, typowej U-kształtnej doliny polodowcowej skręcamy na Starą Drogę Strynfjellsvegen, która od czasu zbudowania tuneli do Strynu, uczęszczana jest tylko przez turystów i narciarzy dojeżdżających nią do całorocznego ośrodka Sommerski. Na jej początkowym odcinku otaczające wzgórza mają łagodne, obłe zbocza, z czasem przechodzące w coraz bardziej strome, aż tuż przed zjazdem w dolinę Videdalen wprost z drogi widać ostre ośnieżone szczyty. Tutaj właśnie leży popularny ośrodek narciarski. Niestety łagodna zima spowodowała, że w tym roku wyjątkowo zamknięto go już w czerwcu i teraz lepiej jeździłoby się tu na desce surfingowej niż snowboardzie.
Schowani pod dachem przeczekujemy natarcie burzy, rozgrzewamy się herbatą i zakładając na siebie peleryny wracamy na drogę. Wkrótce zaczyna się łagodny zjazd, a po chwili otwiera się przed nami wspaniały widok na dolinę Hjelledalen. Staramy się wyobrazić sobie to miejsce w promieniach słońca, a potem naciągając niżej kaptury zaczynamy zjazd wąskimi serpentynami.
Pędząc w dół czujemy jak deszcz i zimno przeszywa nas na wylot, i po dotarciu na dno doliny nie mamy innego wyjścia jak szukać najbliższego kempingu. Po dwóch dniach deszczu większość naszych rzeczy złapała wilgoć, mimo że sakwy są wodoszczelne. Jeśli się nie wysuszymy, rzeczy będą nadawały się tylko do wyrzucenia. Nie ma wyjścia. Choć podczas wypraw zawsze jak ognia unikałem kontaktu z cywilizacją, w Flaven znajdujemy kemping i wynajmujemy domek (500 Nkr za 5 osób). Wieczorem przez osadę przejeżdża autobus i wysiadają z niego Michał i Maciek.
Montując sakwy łypią z niedowierzaniem na niebo:
- W Warszawie upały, od tygodnia temperatura nie spada poniżej 30C – mówią.
No cóż, tu lato jeszcze nie nadeszło.
Nasz domek wygląda o świcie jakby przeszło przez niego tornado. Ubrania rozwieszone na ekspanderach wiszą pod sufitem. Wszystkie rzeczy, w tym śpiwory, suszą się rozrzucone po całej podłodze, na łóżkach, krzesłach i na stole. Wyglądam za okno. Kropi...
Szczęśliwie, kiedy już wsiadamy na rowery, delikatnie się przejaśnia, a gdy mijamy jezioro Strynevatnet, słońce rozświetla już całą okolicę. Jak widać w górach pogoda bywa bardzo zmienna.
W Strynie zatrzymujemy się na zakupy, między innymi 2 kg lodów waniliowych Krokan. Starym zwyczajem polewam je whisky i posypuję kawą. Palce lizać.
Przy okazji zaglądam do lokalnego punktu informacji turystycznej żeby zebrać kilka broszur do przewodnika, rozmawiam też z obsługą. Sympatyczna pani mówi, że jeden z jęzorów pobliskiego lodowca jest w tym roku zamknięty dla zwiedzających, bo droga została zerwana przez bloki skały, które oderwały się od stromego zbocza. Nie myśląc dużo wracam do drużyny i już godzinę później stajemy pod siatką zagradzającą drogę do lodowca Kjendalsbreen.
Tutaj po raz kolejny przydaje się asertywność Michała, który przypomina mi, że w tym kraju człowiek sam decyduje, co jest dla niego niebezpieczne, a siatka jest tylko ostrzeżeniem, a nie zakazem wjazdu. Ostrożnie mijamy zerwany fragment drogi, a ja ze swoim lękiem wysokości staram się nie patrzeć w przepaść. Dalej za urwiskiem droga prowadzi już w dół, a sam podjazd pod czoło lodowca jest najbardziej malowniczy z dotąd mi znanych. Strome zbocza zwężają się w wąski kanion. Spod błękitno-białego jęzora wypływa rwący potok, a huk wody odbija się echem od ścian doliny. Miejsce robi tak surowe wrażenie jakby zostało przeniesione wprost z epoki lodowcowej.
Namiot ustawiamy tak by ze środka mieć widok na czoło lodowca. Późnym wieczorem gotujemy obiad (w mojej menażce jak zwykle soja z sosem i kuskus), a potem przedzieramy się przez skalne rumowiska i siadamy na jednym z głazów tuż pod lodowcem. Siedzimy tak aż do północy, nie mogąc do końca uwierzyć, że oto mamy przed sobą swój prywatny lodowiec. Tylko dla siebie, bo jesteśmy jedynymi ludźmi w całej dolinie.
Korzystając z tego, że los zaprowadził nas w takie miejsce, praktycznie cały następny dzień spędzamy pod lodowcem. W trakcie wielu godzin pojawiają się tylko dwie pary wędrowców i jedna rodzina, poza tym na przestrzeni wielu kilometrów wokół nas nie ma nikogo. Wędrujemy wokół ogromnych bloków lodu, które oderwały się od głównego jęzora. Wspinamy się po skałach na zbocze doliny, ostrożnie stawiając kroki na kamienistych piargach. Jak zwykle w tego typu miejscach u Michała odzywa się duch zdobywcy i przechodząc pod kaskadą wodospadu odkrywa on ogromny lodowy nawis wymyty przez wzburzoną wodę.
- On chyba zwariował – myślę w głębi ducha, ale już chwilę potem sam zsuwam się po kamienistym piargu.
Kiedy już każde z nas nasyciło się widokami, siadamy na ogromnym kamieniu, a ja sięgam po butelkę whisky i szklaneczkę, którą specjalnie przywiozłem na tę okazję. Whisky z lodem z lodowca jak zwykle smakuje wyśmienicie.
Ciężko się stąd ruszać, ale po południu wracamy do namiotów i po obiedzie opuszczamy „naszą” dolinę. Nie mamy serca do pedałowania, i myślami ciągle jesteśmy nad Kjendalsbreen. Jadąc wzdłuż przypominającego fiord jeziora docieramy do Loen skręcamy na zachód. Ambitny plan dojechania do Byrkjelo odkładamy na następny dzień, a namiot rozbijamy nad brzegiem fiordu przed Utvik.
Tego dnia czeka nas podjazd na przełęcz, a potem jazda wzdłuż zachodniej części Parku Narodowego Jostedalsbreen. Kiedy wychylam nos z namiotu czuję wilgoć. Pakujemy się bez szczególnego przekonania zerkając co chwila na zachmurzone niebo.
-Będzie padało, i to ostro - myślimy sobie, ale nikt tego nie mówi na głos.
Mijamy rolnicze Utvik i zaczynamy podjazd wąskimi serpentynami na liczącą ponad 600 metrów przełęcz. W połowie drogi zaczyna siąpić i kolejną godzinę jedziemy w gęstej chmurze nie widząc wiele poza własną kierownicą. Szczęśliwie podjazd nas rozgrzewa, bo inaczej musielibyśmy założyć na siebie cały zapas ciepłych rzeczy. Przed szczytem pada już równo, a my chowamy się w budyneczku przydrożnej toalety. Gotujemy herbatę, robimy kanapki i patrzymy jak do naszych rowerów podchodzi kilka niewielkich koni.
To popularna w tych stronach rasa Fiord, znana z tego, że są łagodne i sympatyczne. Kłopot tylko w tym, że zwierzaki najwidoczniej oczekują od nas poczęstunku, a gdy nic nie dostają zaczynają gryźć kierownice i siodełka naszych rowerów. Rzucamy się w ich obronie i dopiero do dłuższej walce udaje nam się odeprzeć napastników na bezpieczną odległość.
Po godzinie stania w miejscu zaczynamy marznąć i gdy tylko deszcz uspokaja się nieco wsiadamy na rowery i zaczynamy zjazd w kierunku Byrkjelo. Po chwili deszcz się wzmaga, ale my nie zważając na to rozpędzamy się na kolejnych prostych i zatrzymujemy się dopiero, gdy zza mgieł widać już zabudowania osady. W tym momencie zauważam, że jestem całkiem przemoczony. Podobnie jadący obok mnie Michał i Maciek.
Gdy spotykamy się już w komplecie, każdy z nas jest zgodny – trzeba zapomnieć o namiotach i jak najszybciej schronić się w jakimś domku. Koniecznie z grzejnikiem.
Noc spędzamy nad jeziorem, 2 km za Byrkjelo (350 Nkr). Na minikempingu jest wszystko czego trzeba, wygodne łóżka, czyściutka łazienka i pralka. Z ekspanderów tworzymy pod sufitem całą pajęczynę – szybko łapią się w nią świeżo uprane rzeczy. Grzejnik ustawiamy na maksimum i w tak urządzonej saunie kładziemy się spać.
Jeśli wieczorem miałem jakieś wyrzuty sumienia, że skapitulowaliśmy przed deszczem, to wyglądając rano przez okno całkowicie się ich pozbywam. Krople dzwonią o szyby i zza niskich chmur nie widać nic poza zarysem góry majaczącym nad doliną. Gdybyśmy spali w namiotach nocna ulewa nie zostawiłaby na nas suchej nitki.
Szczęśliwie piecyk grzał skutecznie i przez noc większość naszych rzeczy przeschła. Nie mając wiele do zrobienia korzystamy z kempingowych wygód, kąpiemy się, golimy, porządkujemy sakwy. Każde z nas co jakiś czas wygląda przez okno, i widząc jaśniejszą chmurkę woła:
- O! Przejaśnia się!
Za każdym razem słońce ginie w ciągu paru sekund, a deszcz tylko się wzmaga. Wkrótce, by nie zapeszać, wprowadzamy zakaz używania słów „przejaśnia się”.
Mimo deszczu o godzinie 15 wsiadamy wreszcie na rowery i jedziemy kilkanaście kilometrów do Skei. Tego dnia czeka nas przejazd przez liczący 6,3 km tunel pod lodowcem. Drogi tej nie da się pokonać na rowerze, musimy więc skorzystać z autobusu. Po małych zakupach (znowu sałatka kartoflana) bez problemu pakujemy rzeczy do luku bagażowego i grzejąc się w ciepłym autobusie jedziemy w stronę Fjærland (110 Nkr za osobę z rowerem).
Ta wyjątkowa wioska leży na końcu długiego fiordu, a za nią czają się jęzory lodowca spływające z gór. Jeszcze w latach 70-tych dotrzeć tu można było tylko od strony morza, ale już wówczas przybywało tu wielu turystów skuszonych malowniczym otoczeniem osady. Fjærland słynie też jako „miasto książek”, bowiem w liczącej 300 mieszkańców wiosce znajduje się 12 antykwariatów i księgarń oferujących łącznie ok. 250 tys. książek.
W planie miałem poświęcenie popołudnia na zwiedzenie okolicy, tym bardziej że najbliższy prom odpływa następnego dnia rano. Przy takiej pogodzie myślę jednak tylko o tym, żeby schować się przed deszczem. Jakiś czas spędzamy chroniąc się pod wiatą autobusową, a potem leniwie pedałujemy w stronę fiordu. Jedyne co nam pozostaje to rozbicie namiotu i przeczekanie do rana, licząc że pogoda wreszcie się nad nami zlituje.
Na obóz wybieramy osobliwą budowlę do obserwacji ptaków. Według tablicy obok w delcie pobliskiej rzeczki odnotowano ponad 100 różnych gatunków. Miejsce to ma też inną wyjątkową zaletę – dach.
Wieczorem na niebie pojawiają się niebieskie plamy czystego nieba, ale tym razem już nikt nie odważa się powiedzieć „przejaśnia się”.
Trzymając język za zębami udało się nam wreszcie odczarować pogodę. Poranne prześwity słońca dają nadzieję na poprawę. Przed odpłynięciem promu wpadam jeszcze na chwilę do jednego z antykwariatów, robię też zdjęcie regałowi książek stojącemu przy drodze. To norweska wersja księgarni. Książki stoją na półkach, a obok jest skrzynka służąca jako kasa. Jedyne czego brakuje to terminal do kart płatniczych :)
Prom odbija o 10.00 i przed nami dwie godziny rejsu wzdłuż zalesionych zboczy Fjærlandfjordu (166 Nkr od osoby). Podróż kończy się w Balestrand, gdzie oglądamy zabytkowy hotel Kviknes, w którym lubił przebywać cesarz Fryderyk Wilhelm II. Wewnątrz są pokoje urządzone w stylu nawiązującym do zdobnictwa wikingów.
Objeżdżamy zatokę i w Draksvik wsiadamy na prom płynący do Vangsnes po drugiej stronie Sognefjordu (26 Nkr).
Na miejsce dopływamy o 13.30 i jest to w sam raz pora na obiad. Zasiadamy przed sklepem, szykujemy sobie coś ciepłego, a ja przy okazji uzupełniam swój zapas słodyczy kupując kolejny wałek mojego ulubionego marcepanu (27 Nkr za 0,5 kg !).
Po dojechaniu do Vik Dorota z resztą chłopaków zatrzymuje się w sklepie rowerowym na wymianę linki, a ja czuję już przyciąganie pobliskiego kościoła stavkirke.
W średniowieczu Vik było jedną z ważniejszych osad wikingów i w XII w. zbudowano tu strzelisty kościół typu stav. Odrestaurowana budowla stoi na wzgórzu nad miastem, a wewnątrz znaleźć można runiczne inskrypcje i ochronne pentagramy.
Gdy staję przed bogato zdobionym portalem zdarza się prawdziwy cud – chmury rozpływają się i słońce rozświetla wreszcie błękitne niebo. Z uśmiechem od ucha do ucha łapię za aparat i dosłownie jak w amoku zaczynam robić zdjęcia. Zupełnie tracę rachubę czasu i gdy wreszcie dochodzę do siebie okazuje się, że niespostrzeżenie minęły trzy godziny.
Trochę nieśmiało podchodzę do reszty drużyny, ale na szczęście słońce znakomicie wpłynęło na ich nastroje i nie wygląda na to by zamierzali mnie zlinczować.
Tego dnia chcemy podjechać jeszcze fragment drogi Vikafjellsvegen, wspinającej się na liczącą aż 988 metrów przełęcz. Zatrzymujmy się jeszcze na chwilę przy średniowiecznym, kamiennym kościółku Hove i bardzo późno, bo o 20.00 zaczynamy podjazd. Ani w głowie nam wjechanie na sam szczyt, to w końcu wyżej niż Droga Trolli, więc chcemy jedynie wznieść się powyżej poziomu gospodarstw i tam rozbić namioty.
Po godzinie podjazdu po bokach mamy już tylko skaliste zbocza porośnięte przez kępy lasu. Nie ma jednak nawet metra płaskiego miejsca. Pokonujemy kolejne serpentyny licząc, że już za chwilę coś się znajdzie. Na tej nadziei mija nam kolejna godzina, a ja powoli czuję, że jedzie mi się coraz lepiej. Patrząc jak słońce chowa się za górami odkrywam w sobie jakiś nieznany dotąd zapas energii i z prawdziwą przyjemnością o 23.00 docieram na sam szczyt przełęczy.
Kiedy zsiadamy z rowerów odzywa się jednak zmęczenie i po szybkiej kolacji chowamy się do śpiworów. Zasypiając myślę o tym, że blisko 1000 metrów w 3 godz. Nie jest źle.
Rano wyglądam z namiotu i czuję, że zaraz rozsadzi mnie energia. Piękne słońce! Nie mija godzina i już z pełnym ekwipunkiem jadę na foto-polowanie. Przez góry prowadzi tylko jedna droga, nie ma więc obawy, że reszta drużyny gdzieś mi zginie.
Mijam pola wełnianki, białe plamy chrobotka reniferowego, a potem górskie strumienie i niewielkie wodospady. Największe wrażenie robi jednak widok z samego końca górskiego plateau na dolinę Myrkdalen. Droga opada tu gwałtownie wąskimi zakosami, po czym prostą linią biegnie przez zielony kanion. Zatrzymuję się na dłużej, aż dogania mnie czwórka rowerzystów, po czym razem puszczamy się serpentynami w dół doliny.
W Vinje skręcamy na wschód i zaczynamy łagodny podjazd w kierunku Stalheim. Dawniej prowadziła tędy droga pocztowa łącząca Oslo z hanzeatyckim Bergen. Od strony Gudvangen leżącego nad fiordem szlak wspinał się pionowym niemal zboczem o nachyleniu dochodzącym do 18%. Na szczycie doliny w gospodzie Stalheim kurierzy wymieniali konie i ruszali dalej.
Dziś obok tej ścieżki poprowadzono tunele, ale nadal co odważniejsi wybierają jazdę ostrymi zakosami Stalheimskleiva.
Pod hotelem zostawiamy rowery i idziemy na taras widokowy. Miejsce to znałem już ze zdjęć, ale przyznam szczerze większe wrażenie zrobiła na mnie dolina Myrkdalen, może dlatego że popołudniowe słońce nie jest najlepsze do podziwiania widoków.
Po krótkiej przerwie przyszedł czas na zjazd. Michał jak zwykle gna pierwszy na złamanie karku, a ja cisnąc na hamulce ostrożnie wchodzę w kolejne zakręty. Jest tak stromo, że nie wyobrażam sobie jak można tędy wjeżdżać samochodem. Kiwam z niedowierzaniem głową, gdy Michał wspomina o tym, że z rodzicami wjeżdżał tu kiedyś polonezem.
Na samym dole dotykamy obręczy kół – parzą. Klocki hamulcowe do wymiany.
Jadąc dnem kanionu mijamy piargi białych jak śnieg kamieni naniesionych przez górskie potoki. Powoli czuję, jak narasta we mnie napięcie, bo dojeżdżamy do wyjątkowego dla mnie miejsca – Gudvangen, skąd w X wieku zorganizowano wiele wypraw łupieżczych na wyspy brytyjskie. Dolina na końcu fiordu jest tak wąska, że nie ma tu miejsca na więcej jak na dwa rzędy domów. Każdy płaski fragment ziemi jest tu na wagę złota, kiedy więc przychodzi nam rozbić namiot stajemy przed nie lada kłopotem. Gdy reszta drużyny szuka miejsca na namiot ja idę do obozu wikingów, który co roku rozbijany jest tu w połowie lipca. Widać, że dopiero szykują się do festynu, który ma się odbyć w przyszły weekend. Rozmawiam z jarlem, którego dziewczyna jak się wkrótce okazuje jest z... Warszawy! Świat jest naprawdę mały.
Poszukiwania miejsca na namiot kończą się na niczym, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Tę noc spędzamy w obozie wikingów.
Tylko dla siebie dostajemy jeden z obszernych płóciennych namiotów, i już późno w nocy rozpalamy przed nim ognisko.
Aż trudno mi uwierzyć, że to się dzieje naprawdę...
O świcie wstaję żeby obfotografować okolicę, między innymi drakkar wikingów przycumowany do pomostu. Pionowe góry osłaniające dolinę powodują, że słońce zagląda tu bardzo późno i z początku fotografuję w cieniu. Porządkujemy nasz namiot i zanim budzi się pozostała część obozu prowadzimy rowery na przystanek autobusowy.
Nasza dalsza trasa prowadzi w kierunku Aurland leżącego w sąsiedniej dolinie. Jedyna droga prowadzi przez dwa tunele o łącznej długości 10 km. Oczywiście nie da się przez nie przejechać rowerami.
Wypróbowanym wcześniej sposobem składamy rowery i czekamy na autobus. Kiedy podjeżdża kierowca wygląda ze środka na nasze bagaże i mówi:
- Nic z tego, nie mam tyle miejsca w lukach.
Klops, bo następny autobus jest za dwie godziny. W tym momencie Dorota wpada na pomysł
- A może byśmy tak złapali stopa?
- Stopa dla pięciu osób z rowerami i bagażem?! – pytam z powątpiewaniem
- Może złapiemy jakiś autobus – zastanawia się na głos Dorota – O, może na przykład ten – i wskazuje na wycieczkowy autobus wyjeżdżający z bocznej drogi.
10 sekund później mamy już zorganizowany transport i z przemiłym kierowcą o imieniu Ketill jedziemy do Aurland, podziwiając przy okazji wspaniały tunel wydrążony w sercu góry.
Mijamy Flåm i wysiadamy przed wjazdem do kolejnego, słynnego Lærdalstunellen, do niedawna najdłuższego tunelu na świecie (24,5 km).
W Aurland zaczyna się nasze kolejne wyzwanie – Śnieżna Droga, wspinająca się znad Aurlandsfjordu na wysoki płaskowyż, nawet w środku lata pokryty śniegiem. Do pokonania mamy ponad 1300 metrów różnicy wysokości. Takiego podjazdu nie robiłem jeszcze nigdy wcześniej.
Żeby zachować siły na później zaczynam jazdę dość powoli, robiąc co chwila przystanki na zdjęcia wspaniałego fiordu. Jest ciepło i co chwila czerpię wodę ze strumyków biegnących przy drodze. Po 2 godzinach dojeżdżam do punktu widokowego na wysokości 600 metrów. Podziwiamy widok z platformy wiszącej nad przepaścią zaglądając przy okazji do toalety z najlepszym w Norwegii widokiem. Przez przeszkloną ścianę widać wspaniałą panoramę fiordu.
Wskakujemy na rowery żeby zmierzyć się z drugą częścią podjazdu. Na szczęście szybko łapię rytm i jedzie mi się całkiem dobrze. Nie spiesząc się, z małymi przystankami na wodę i coś słodkiego, pokonuję kolejne zakręty. Kiedy odsłania się przed nami widok na ostatnią część podjazdu ogarnia mnie jednak lekkie zwątpienie. Wąskie serpentyny wspinają się szerokimi zakosami na ogromną górę, której szczyt ginie gdzieś daleko. W towarzystwie Maćka utrzymując stałe tempo pokonujemy kolejne odcinki i przed 20.00 docieramy na szczyt, gdzie czekają już na nas Tomek z Michałem. Po kwadransie dołącza do nas szeroko uśmiechnięta Dorota. Daliśmy radę!
Dalej droga prowadzi przez księżycowy krajobraz typowy dla wysokogórskich fieldów (płaskowyżów). Lodowiec pozostawił tu prawdziwe gruzowisko skał i kamieni. Słońce jest już nisko i przez ten wspaniale dziki krajobraz jedziemy w całkowitej ciszy, nie ma żadnych samochodów, tylko my i góry. Z drogi zza ośnieżonych pagórków dostrzegamy postrzępione szczyty gór Jotunheimen, leżących jakieś 80 km stąd. Po kilku kilometrach droga wpada w dolinę i zaczyna się zjazd w stronę Lærdal. Namiot rozbijamy w rzadkim zagajniku nad potokiem, jeszcze całkiem wysoko w górach.
Dzień zaczynamy od wariackiego zjazdu nad sam fiord, błyskawicznie wytracając ok. 500 metrów różnicy wysokości. Zatrzymujemy się na zakupy w wiosce Lærdal, znanej z sympatycznej drewnianej starówki. Przy okazji Tomek kupuje snusa, czyli coś na kształt norweskiej wersji tabaki. Grudki tytoniu wkłada się pod dziąsło i powoli ssie. Jako fan wszystkiego co norweskie nie mogę sobie odmówić spróbowania tego cuda mimo, że tytoniu nie palę pod żadną postacią. Z początku nie czuje się nic poza delikatnym szczypaniem, potem zaczyna się ślinotok, a na koniec zawroty głowy. Po kwadransie siedzę cały zielony pod sklepem i staram się utrzymać w rękach bezwładną głowę. Snus to zabawa nie dla mnie.
Dojście do siebie zajmuje mi blisko godzinę, a wszystko przez małą paczuszkę tytoniu.
Nie muszę tu pisać ile zabawy miała ze mnie reszta drużyny... przemilczmy to.
Z Lærdal wyjeżdżamy późnym popołudniem, gdy przestaje padać. Niestety po wczorajszym przejaśnieniu pogoda wraca do norweskiej normy.
Po kilkunastu kilometrach jazdy przez zwężającą się stopniowo dolinę znajdujemy miejsce na obóz w pięknym miejscu, nad kotłującym się w dole potokiem. Kładziemy się spać licząc, że ranek przyniesie zmianę pogody.
Budzę się z myślą czy nie pada. Jesteśmy tuż przed Borgund, gdzie stoi najlepiej zachowany ze wszystkich kościołów Stavkirke i bardzo chciałbym go zobaczyć w słońcu. Rozsuwam namiot i wyglądam na zamgloną dolinę. Nie wygląda to dobrze.
Zbieramy się leniwie, patrząc co chwila na podnoszące się mgły. Gdy wreszcie przebijają przez nie pierwsze promienie słońca dostrzegamy całkowicie bezchmurne, błękitne niebo. Nie myśląc wiele wskakuję na rower i wołając do reszty drużyny: – Wiecie gdzie mnie znaleźć! – ruszam do Borgund.
Po drodze zjeżdżam na fragment dawnego traktu biegnącego z Oslo do Bergen. Prowadzi on malowniczym przełomem rzeki i po kilku kilometrach łączy się na nowo z główną drogą.
O poranku wokół kościoła kręci się tylko kilku turystów, mogę więc spokojnie zabrać się za zdjęcia. Resztę czasu spędzam wewnątrz świątyni podziwiając detale oraz sklepienie przypominające odwróconą łódź wikingów. Mimo, że znam dobrze to miejsce z poprzedniej wyprawy w 2003 r., znajduję kolejne ciekawostki.
Rozmawiam z miejscowym przewodnikiem wypytując go o różne szczegóły. Na koniec rozmowy zaskakuje mnie pytaniem:
- A może chciałbyś zająć się oprowadzaniem wycieczek. Znasz doskonale kościół, mówisz po norwesku, angielsku, niemiecku, może chciałbyś zostać przewodnikiem?
Z żalem muszę odmówić, choć propozycja jest bardzo kusząca. Kończę kolejną rolką filmu i z uśmiechem wracam do czekającej już na mnie kompanii.
- Czy wiesz ile czasu tam byłeś ? – pyta leżący na ławce Michał.
- No, czy ja wiem... Nie mam zegarka.
- Cztery godziny.
Cztery godziny? Niemożliwe. Wokół tych kościołów musi być jakieś zagięcie czasoprzestrzeni...
Ok. 16.00 ruszamy dalej i przez kolejne godziny pniemy się łagodnym podjazdem, aż o 20.00 znajdujemy miejsce na obóz nad brzegiem jeziora. Dokuczliwe chmary komarów postanawiamy przeczekać idąc na spacer. Przed nami już ostatni etap wyjazdu – góry Jotunheimen i już wyraźnie czujemy, że wyprawa powoli zbliża się do końca.
Pogoda przez ostatnie dwa tygodnie pokrzyżowała nieco plan naszego wyjazdu, nie ma więc szans na odwiedzenie gór Rondane, jak to pierwotnie planowałem. Korzystając z dobrej pogody postanawiamy sobie zorganizować dzień lenia korzystając przy tym z pięknej pogody. Opalanie, kąpiel, drzemka. Wyjeżdżamy dopiero o 13.30 i do pokonania mamy „aż” 40 km. Pierwszy odcinek jest łagodny, jednak za skrzyżowaniem z drogą na Eidsbugarten zaczyna się ostry podjazd. Mijamy roboty drogowe i do naszych uszu dochodzi dźwięczna słowiańska mowa - K... ja p...
To robotnicy pracujący na budowie. Chwilę potem mijają nas ciężarówki pędzące jak dzikie po wąskiej drodze.
Jak nic też nasi, myślę sobie w głębi ducha.
Nad jeziorem Tyin robimy sobie piknik, podziwiając mieniący się w słońcu lodowiec i szpic Uranostinden , punkt rozpoznawczy południowej części gór Jotunheimen. Wieczorem rozbijamy namiot w pobliżu domków letniskowych w Eidsbugarten.
Plan na dzień dzisiejszy jest dość ambitny. Najkrótsza pętla pozwalająca wrócić do namiotów tego samego dnia prowadzi bowiem wokół szczytu Hødbrøthøde, na którego obejście potrzeba ok. 11 godzin. Rowery zostawiamy przy namiotach i idziemy na cały dzień w góry.
Zaczyna się od podejścia doliną Mjøkadalen do jeziora Mjøkadalsvatnet. Stąd pięknie prezentuje się lodowiec Mjøkadalsbreen i szczyt Uranostinden, który z bliska robi jeszcze większe wrażenie. Zatrzymujemy się tu na zdjęcia, a potem zaczynamy podejście kamienistym szlakiem do przełęczy. Krajobraz typowy dla gór uformowanych przez lądolód.
U-kształtne doliny, i mnóstwo rumoszu skalnego utrudniającego wędrówkę. Na długich odcinkach skakać trzeba z kamienia na kamień, uważając by nie wpaść w szczelinę. Po czterech godzinach dochodzimy do jeziora Snøhølsvatnet i jego południowym brzegiem idziemy w stronę Gjendebu, po lewej mijając wyglądający jak ogromne gruzowisko szczyt Snøhøltinden (2141 m n.p.m.).
Mimo sporego tempa mamy czas na zjeżdżanie po śniegu i rzucanie się śnieżkami. Pogoda jest idealna do wędrówki, lekki chłodek i słońce skryte za cienką warstwa chmur. Mijamy kolejne wzniesienia, szeroko rozlewające się potoki, aż wychodzimy na rozświetlony popołudniowym słońcem płaskowyż. Z boku, na jego szczycie dostrzegamy niewielkie płytkie jezioro. Tego nam było trzeba! Zrzucam torbę fotograficzną i razem z Michałem wskakujemy do wody.
Kąpiel w tej niezwykłej scenerii powoduje, że dosłownie dostajemy małpiego rozumu. Kiedy zasiadamy do obiadu Maciek odkrywa w sobie instynkt budowniczego stawiając kolejne tamy na strumieniu. Ktoś co chwila chlapie wodą. Gdyby w pobliżu był lekarz mógłby poważnie się nad nami zatroskać...
Po odpoczynku czujemy, że czas wracać, bo słońce chowa się już za górami, a my mamy przed sobą jeszcze 1/3 drogi.
Narzucamy sobie szybkie tempo schodząc płaskowyżem do grzbietu Gravafjellet. Mijamy kolejne potoki i mokradła porośnięte przez kępy wrzosów. Wieczorne słońce oświetla góry miodowym blaskiem i mimo że czas goni nie mogę się powstrzymać przed przystankami na fotografie.
O zmierzchu dochodzimy na szczyt grzbietu i daleko w dole dostrzegamy jezioro Bygdin, nad którego brzegiem leży Eidsbugarten. Przy dobrym świetle dałoby się stąd dostrzec nasze namioty, ale by do nich dojść potrzebujemy jeszcze ponad godzinę.
Przy zejściu do jeziora muszę już podtrzymywać się statywem. 11 godzin na nogach robi swoje, w dodatku buty rowerowe nie są wymarzone do górskich wędrówek.
Kiedy stajemy pod namiotami, jesteśmy nasyceni widokami, ale i solidnie zmordowani i jedyne o czym myślimy, to sen.
Na koniec wyprawy pogoda nas rozpieszcza. W porannym słońcu szykujemy sobie obfite śniadanie, nabierając sił po wczorajszym górskim maratonie. Do przystani w dole osady przybiła już łódź, która przetransportuje nas na drugą stronę liczącego 30 km jeziora Bygdin. Mając jeszcze sporo czasu kąpiemy się w strumieniu, po czym pakujemy namioty i schodzimy do jeziora. Bardzo sympatyczny kapitan pomaga nam rozstawić bagaże na wąskim pokładzie i o 12.40 odbijamy od brzegu. Zabytkowa łódź z początku XIX w. jest jedynym połączeniem między tą częścią gór Jotunheimen a drogą biegnącą ich wschodnią granicą.
Podczas dwugodzinnego rejsu nie mogę sobie odmówić przyjemności porozmawiania z kapitanem. I tu niespodzianka, bo okazuje się, że za tydzień leci on do Zakopanego na ślub swojego polskiego kolegi. Kiwam niedowierzaniem z głową – świat jest naprawdę aż tak mały ?!
Z aparatem w ręku robię rundkę po rozgrzanym przez słońce pokładzie, a potem siadam przy burcie i przypatruję się mijanym wzgórzom. Pod koniec łódź meandruje między piaszczystymi cyplami i w końcu przybija do brzegu. Znosząc rowery po wąskim trapie żegnamy się z kapitanem i po spakowaniu podchodzimy do schroniska Bygdin.
Przed nami ostatni etap wyprawy – podróż szlakiem Jotunheimvegen. Ta prywatna (dla samochodów płatna) droga biegnie przez wysoki płaskowyż o podnóża gór Jotunheimen, schodząc na koniec do doliny Gudbrandsdalen, słynącej z wyrobu sera o tej samej nazwie. Bezdrzewne pagórki ciągną się daleko po horyzont, mijamy polodowcowe jeziora i rozrzucone z rzadka farmy. Wspinamy się na wysokość 1200 m n.p.m. i oddalając się od osad jedziemy przez zupełnie dziki krajobraz. Gdzieniegdzie widać rzadkie zarośla i kępy karłowatych brzóz. Namioty rozbijamy nad niewielkim strumieniem, rozpalamy ognisko i otaczając je ciasnym kręgiem kryjemy się przed brzęczącą armią komarów.
Pod wieczór oglądamy niezwykły spektakl. Burzowe chmury tworzą na wieczornym niebie gigantyczne, różowe stożki, przeradzające się po chwili w bąble, a potem w gigantyczne kowadła, w których co chwila coś błyska. To cumulonimbusy. Na koniec spód tych chmurotworów robi się ciemnoszary i przy wtórze piorunów zaczyna się ulewa. Szczęśliwie wszystko to dzieje się wiele kilometrów od nas i tej nocy na nasze namioty nie spada nawet kropla.
Budzę się ze smutną świadomością, że to ostatni dzień tegorocznej podróży przez Norwegię. Jedyne co mnie pociesza to torba naświetlonych slajdów i świadomość, że za rok i tak tutaj wrócę. Po śniadaniu (dojadamy ostatnie zapasy) wsiadamy na rowery i zaczyna się długi zjazd w stronę wioski Skåbu. Opuszczamy surowy krajobraz płaskowyżu i mijamy kolejne poziomy górskiej roślinności na koniec wjeżdżając w gęsty sosnowy las. Otoczenie przypomina nieco Mazury.
W Skåbu robimy przystanek i przy okazji jesteśmy świadkami miejscowego ślubu. Wszystko wyglądało normalnie, byli świadkowie ubrani w stroje ludowe, powóz zaprzęgnięty w konie... zdziwiliśmy się dopiero gdy para młoda zatrzymała się przy sklepie i wyskoczyła na krótkie zakupy. Po chwili panna młoda niosąc kilka butelek piwa wskoczyła dziarsko do powozu i małżonkowie ruszyli w stronę domu weselnego. Za nimi do sklepu weszli też goście weselni i kupili coś dla siebie.
Cóż, co kraj to obyczaj.
O 16.30 docieramy do Vinstra, ostatniego miasteczka na naszej trasie. Robimy ostatnie zakupy wydając drobne, a potem zasiadamy przez sklepem i szykujemy sobie na kuchenkach obiad. Nikogo to nie dziwi, a zaciekawiony dostawca truskawek podchodzi nawet do nas pytając skąd jesteśmy.
- Z Polski – odpowiadamy.
- Z Polski?! A u mnie na farmie pracuje jeden Polak. Za miesiąc jadę do niego na urodziny, do... oj zaraz jak się to nazywa... Puczsz.. Pszczusz... Puszszcz...
- Może Pruszcz?
- Tak! Pruszcz – kiwa głową uśmiechając się szeroko i pokazując przy tym zęby żółte od ssania snusa.
Po obiedzie idziemy na dworzec i czekając na pociąg nadrabiamy braki we śnie. Rozstajemy się z Michałem, który jedzie jeszcze odwiedzić rodzinę w Hamar i o 20.00 we czwórkę siedzimy już wygodnie w wagonie i podziwiamy migające za oknem widoki. Wysiadamy prosto na lotnisku i starym sposobem rozkładamy śpiwory pod fikusem na głównej hali.
O poranku podchodzimy do odprawy i bez problemu nadajemy rowery oraz bagaż (rezerwacje na rowery mieliśmy zrobione już przed wyjazdem). Kiedy samolot ląduje na Okęciu, ludzie w pośpiechu przeciskają się do kolejki odpraw, a potem do taśmy podającej bagaże. Odbieram swoje sakwy pilnując jednocześnie, by nikt nie ukradł mojej torby fotograficznej z portfelem.
Jestem w Polsce.
Przez 3 tyg. przejechaliśmy łącznie blisko 1000 km, pokonując największe podjazdy w Norwegii (Dorota - tak trzymaj!). Poza zwykłymi daniami zjadłem 20 batonów, 5 czekolad i 2 kg. marcepanu. Może dzięki temu wiele nie straciłem na wadze, natomiast Tomek schudł wyraźnie - a tęgi nie jest :).
Wyposażeni byliśmy w rowery górskie i trekkingowe, do tego dwa namioty (3 i 2 osobowe Marabuty) oraz sakwy Crosso - poza Tomkiem, który miał Ortlieby.
Ja w sakwy (typ Clasik, przód i tył) zapakowałem 35 kg bagażu, w tym 10 kg sprzętu fotograficznego. Poza namiotem i śpiworem (do –5C) znalazł się w nich windstopper, polar 100, lekka kurtka rowerowa, kurtka przeciwdeszczowa, plastikowa peleryna (na ostre ulewy), a także jedzenie na 2/3 wyjazdu (zestawy śniadaniowe, kuskus, soja, zupki chińskie i dużo słodyczy) oraz wiele innych drobiazgów potrzebnych do spędzenia 3 tygodni z dala od cywilizacji.
Do gotowania jak zwykle zabrałem zestaw epigazowy Primusa, bardzo popularny w Skandynawii (kartusze z gazem dostępne na większości stacji benzynowych są czasem tańsze niż w Polsce).
Autor: Konrad "Joachimson" Konieczny, sierpień 2006